Jest BO, ale powinien być BP!

 

Idea budżetu partycypacyjnego (BP), zwanego w Polsce obywatelskim (BO), pojawiła się w Brazylii w połowie lat 80. XX wieku. Ludność brazylijskiego Porto Alegre zażądała od reżimowych władz wojskowych prawa do współrządzenia i współodpowiedzialności za rozwój miasta. Mieli dość poddawania się politycznej i gospodarczej mafii. 

Mieszkańcy walczyli o podmiotowość od lat 60. Cel swój osiągnęli dopiero po wyborach w roku 1989. Przeprowadzono eksperyment partycypacyjny. Przeprowadzono konsultacje społeczne decydenci-mieszkańcy, omówiono kierunki inwestycji miejskich, zdecydowano o stałej wymianie informacji w sprawie realizacji przyjętych wspólnie projektów.

Zwróćmy uwagę: ludzie z kręgów opozycji, z niezależnych ruchów miejskich, wywalczyli sobie podmiotowość w zarządzaniu miastem i w tworzeniu warunków dobrobytu. Przestali być przedmiotem polityki, popychanym we wskazanych przez reżim kierunkach. Wymusili dialog w sprawach dotyczących wspólnoty miejsca zamieszkania. Dopilnowali, aby omówione zasady współrządzenia zostały wprowadzone w życie, a projekty - żeby były realizowane. To bardzo konkretna sytuacja społeczno-polityczna, sytuacja, która zmieniła styl sprawowania funkcji zarządczych nad miastem.   

A zatem nazwa budżet partycypacyjny nie jest przypadkowy. Oznacza bowiem współudział i współodpowiedzialność za jakość życia w miejscu zamieszkania. Dzięki idei partycypacji społeczeństwo poczuło się podmiotem działań decydentów. A decydenci wiedzą już, że są partnerami mieszkańców-podatników, a nie właścicielami podległych im obszarów i ludzi.  

Na podstawie wielu dokumentów analitycznych, raportów czy eksperckich obserwacji można wywnioskować, że w Polsce realizacja idei budżetu partycypacyjnego jest pod zadziwiająco dużym znakiem zapytania. Choć BP wszedł na salony polskich miast z przytupem (Sopot 2011 roku), to od razu został budżetem obywatelskim, bo udział w nim zdefiniowano nie jako proces i rezultat konsultacji społecznych w imię wspólnej sprawy, ale jako tort w nagrodę dla obywatela wrzucającego swój projekt do tej przysłowiowej urny. 

Partycypacja nie oznacza obowiązków wypełnianych przez obywatela wobec władzy! Partycypacja to współzarządzanie i współodpowiedzialność, to partnerstwo w zarządzaniu obszarem, majątkiem, potencjałem, jakością. 

Nie, Mieszkańcy nie muszą siedzieć w Ratuszu, aby wybranej przez siebie władzy dyktować co ma robić, ale też i władza nie może bezwstydnie budować sobie np. nowych siedzib, jeśli ludziom w gminie brakuje mieszkań na wynajem, bo deweloperzy budują tylko osiedla-obozy bez dróg, mediów i praw do kupionych wcześniej lokali. 

Jak myślę o partycypacji w Polsce - od razu przychodzi mi na myśl horror, jaki przeżył prezydencki projekt (Bronisława Komorowskiego) Ustawy wzmocnieniu udziału mieszkańców w działaniach samorządu terytorialnego, o współdziałaniu gmin, powiatów i województw (2011).  W roku 2013 to cudo było procedowane w Sejmie już pod dziwnie zmienionym tytułem: o współdziałaniu w samorządzie terytorialnym na rzecz rozwoju lokalnego i regionalnego oraz o zmianie niektórych ustaw

Oczywiście, nic z tego nie wyszło! Dym podniesiony przez tezy ujęte w ww. projekcie wywołały tak ostrą reakcję korporacji samorządowych, że propozycja Prezydenta zaczęła być postrzegana jako zamach na ustrój samorządu terytorialnego.  Nikt jednak nie podjął powszechnej dyskusji o alarmujących raportach Ojców Założycieli, że źle się dzieje w polskich gminach i powiatach! Nikt się nie zająknął o dysfunkcjach i nieprawidłowościach, które stawiają pod znakiem zapytania opiewaną w hymnach i peanach reformę samorządową. Nikt wreszcie nie uznał za stosowne dokonać samorządowej spowiedzi powszechnej (nawiązanie do dzisiejszych próśb Premiera Tuska) przed mieszkańcami gmin i powiatów!  

Faktycznie nie mamy Polski samorządowej, mamy dobrze ustawioną Polskę resortową. I jeśli poczytamy uważnie wypowiedzi autorytetów w zakresie samorządności (jak prof. M. Kulesza i prof. J. Regulski, prof. I. Lipowicz) - to należy stwierdzić, że idea samorządności zmarła śmiercią tragiczną przez uduszenie już na początku XXI wieku.  Od roku 1993 do 2007 - w czasach rządów koalicji SLD+PSL+UW - Polska wpadła w całkowitą stagnację reform administracyjnych w Polsce. 

Całą strukturę kierowniczą w administracji rządowej i samorządowej obsiedli przedstawiciele zgodnych koalicji, broniąc stołków przed stroną opozycyjną (dziś jest to samo). Prywatyzacja, wyprzedaż majątku dawnych struktur rejonowych, nadzór  nad smakowitą polityką zagospodarowania przestrzennego, geodezją, katastrem. Nastąpiło wejście smoka w politykę inwestycyjną. Nominaci z centrum spadali na stołki regionalne i lokalne. Zaczęły powstawać udzielne księstwa, które - realizując ustawowe zadania publiczne - zbudowały również bastiony grupowego interesu, bastiony partii wygrywających wybory parlamentarne, stworzyły sojusze personalne, wymianę nazwisk na krótkich ławkach, ustawienia kandydatur etc.  Odżył zwyczaj propagandy sukcesu, lobbowania, politycznej korupcji. 

Nowoczesność i europeizacja weszła do urzędów samorządowych w chorej postaci menadżerów, w zmianach wizerunkowych, w rozbudowie urzędów i zwiększeniu liczby urzędników, w cyfryzacji (nie wszyscy sobie z nią radzą!), w postaci bezrefleksyjnego przenoszenia sztuki zarządzania firmą do struktur administracji publicznej. Herby zaczęto zamieniać na Loga. Sprawczość zaczęto kojarzyć z szybkością, z eventem, gwiazdorstwem, przebojowością, gadulstwem, pompowaniem balonów i angażowaniem się w wielki spektakl władztwa nad wszystkim i wszystkimi. 

Klaskaniem mając obrzękłe prawice... Pamiętacie? 

W takich realiach nie ma miejsca na niezależny czynnik społeczny. Tu nie planuje się kłopotów z jakąś tam partycypacją. Nie aranżuje się wolnych spotkań z  niezależnymi organizacjami. Nazwy stają się szyframi, zadania - parawanami, wyniki - przemyślaną strategią, informacja publiczna - kontrolowanym przekazem, media lokalne - mediami sponsorowanymi w nagrodę, organizacje pozarządowe - powiększaniem mikrośrodowisk wyborczych, ustawowe ciała doradcze - spacyfikowanymi grupami wzajemnej adoracji. Odgórne instrukcje, regulaminy, kreacje i wizje tzw. doradców burmistrza,  kwiaty, nagrody, dyplomy, radni na zbiorowych fotografiach...  

I brak ewaluacji działań. Dziury w sprawozdaniach. Ciężka praca spin doctorów w działach promocji nad stertą pism-pytań w trybie udostępnienia informacji publicznej. 

Złościwi twierdzą, że w Polsce jest B-obywatelski, ponieważ B-partycypacyjny jest zbyt trudny do wymówienia... Żart?

Kacper Pobłocki w tekście Prawo do odpowiedzialności pisze:
"W większości przypadków takie budżety nie są narzędziem do zwiększania udziału mieszkańców w podejmowaniu istotnych decyzji, ale czymś na kształt konkursu grantowego albo teleturnieju audiotele. A nawet i tam, gdzie oprócz głosowania przeprowadza się spotkania i dyskusje z mieszkańcami (...) okazuje się, że ostateczne wyniki przypominają bardzo to, jak Polacy gospodarują swoim jednym procentem podatku dochodowego. Projekty, na których koncentruje się uwaga, to zwykle hospicja, schroniska dla zwierząt, kosze na psie odchody, place zabaw czy stojaki rowerowe. Większość z nich ma charakter czysto kosmetyczny i nie prowadzi do realnej, systemowej zmiany, a jedynie do załagodzenia nieprzyjemnych konsekwencji obecnego sposobu zarządzania miastem. (...) 
Po pierwsze władze dają mieszkańcom do dyspozycji jeden procent budżetu miasta (lub mniej) właśnie po to, by móc w większym spokoju dysponować pozostałymi dziewięćdziesięcioma dziewięcioma procentami. Mają w ten sposób gotową odpowiedź na zarzut, że nie liczą się z potrzebami mieszkańców.(...)" 

Przypominam, że BO jest to szczególny rodzaj konsultacji społecznych.  Eksperci mrużą oczy. Oj, konsultacje społeczne to takie COŚ, czego wyniki nie są dla władz obligatoryjne! Możesz sobie, obywatelu, wrzucić projekt do urny, ale co z niej wypadnie i w co się zamieni - tego nie wie nikt, oprócz or-ga-ni-za-to-rów...

I dalej - Kacper Pobłocki: 
"Organizują konsultacje społeczne przy uchwalaniu miejscowych planów zagospodarowania przestrzennego, ale najczęściej konsultuje się już w zasadzie gotowe projekty, a spotkania te służą jedynie jako wentyl bezpieczeństwa dla społecznego niezadowolenia. Władze wysyłają na takie spotkania urzędników‑zderzaki, wprawionych w przyjmowaniu na siebie żalów, oskarżeń czy wręcz obelg. Ludzie mają się okazję wygadać, a potem wszystko wraca do normy. (...)"

Do normy?! Jak wpatruję się w wykresy zaangażowania społecznego w BO (ponieważ nie ma BP) w gminie Piaseczno, to się zastanawiam - co sobie tu władza właściwie narysowała: Dźwig, Kosę czy Szubienicę? 

Komentarze